All sorts of jazz, free jazz and improv. Never for money, always for love.
Co gramy: połowę płyty stanowi trzyczęściowa swobodna improwizacja Garden. Pozostałe pięć utworów, to kompozycje Duke’a Ellingtona (dwie), Johna Coltrane’a, Alberta Aylera i Jean-Luca Cappozzo.
Efekt finalny: osiem fragmentów z tytułami, łącznie 55 minut, wydanych w czerwcu br. przez Ayler Records pod tytułem Garden(s). Podmiotem wykonawczym są muzycy, wymienieni z imienia i nazwiska w kolejności, jak dwa akapity wyżej.
Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:
Sophisticated Lady na start? Duże wyzwanie dla wielbiciela całkowicie wyzwolonej improwizacji. Na szczęście szorstki tembr barytonu Lazro kompensuje zbytnią śpiewność tego zacnego evergreena. Saksofoniście w trudnym znoju improwizowania do Ellingtona pomaga czujny perkusista. Trębacz milczy. Ciekawy smak upalonej dyszy dęciaka na wybrzmieniu. Drugi. Czas na pięciolinię trębacza – brzmi nieco hejnałowo. Znów wsparcie Lasserre’a jest koniecznie. Melodia kapie z palców muzyka, a recenzent czeka na big entry saksofonisty. Po paru chwilach wyczekiwania, sonorystycznie rozgrzany Lazro wchodzi do gry i krwistą solową ekspozycją znacząco podnosi wartość tej części płyty, przy okazji uwypuklając odmienne, w tym wypadku, charakterystyki trębackiego interlokutora (z kajetu złośliwego recenzenta – tylko zawieszonej narracji Joe McPhee tu brakuje!). Daunik co chwilę zmienia tembr swego instrumentu (albo zwinnie podmienia saksofony w trakcie jednego interwału improwizacji). Trzeci. Wreszcie startujemy bez pięciolinii – fragment pierwszy Ogrodów. Baryton siarczyście burczy, niestety trąbka nie jest w stanie zaimponować mu niczym oryginalnym. Perkusista bije w dzwon, być może jest tuż po lekturze klasyka Hemingwaya. Współczesna kameralistyka, odrobinę bez ognia i temperamentu. Lasserre szczęśliwie ciągle miesza w narracji, dokłada do ognia, podszczypuje dramaturgicznie starszych kolegów. Efektem jego wytrwałych działań są próby dynamizacji improwizacji, szczypta iskier spod bębna basowego. Improwizacja w kolektywie nie do końca się zazębia, dlatego ucieczka całej trójki w sonoryzm zdaje się być zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem. Czwarty. Ballada wczesnego Coltrane’a – tenor Lazro nawet piękny, zwinnie podaje temat, znany od czasu epoki kamienia łupanego. Drummer swinguje, a jakże! Trębacz najpierw przysłuchuje się, a potem przejmuje ster i kręci zwinną solówkę na swoim delikatnie (wreszcie!) rozgrzanym blaszaku. W roli komentatora Lasserre, który skromnym drummingiem doprowadza Lament Cioci Loni do finałowego wybrzmienia. Piąty, czyli ogrodowe igraszki, odsłona druga, najkrótsza. Delikatnie dronowa, sonorystyczna narracja (znów jakość oddechu jest udziałem najstarszego z muzyków). Szósty, czyli Duchy Aylera. Tenor brzmi jak alt, hymnicznie i dostojnie, wszak to klasyk króla free jazzu. Trąbka w roli papugi, perkusja – jazzowego zwierza. Być może ta ekspozycja nic nowego do naszej wiedzy o Aylerze nie wnosi, ale w drugiej części, po dedynamizacji, dostarcza sporo smaczków, głównie ze strony barytonu, który ratuje ten pasus nadmiarem plusów. Siódmy, czyli Ogrodów odsłona finałowa. Na początek duet trąbki i perkusji. Takie tam pogawędki o pogodzie, nie mniej Cappozzo wreszcie grzeje krew w żyłach recenzenta i tym, jak gra, i tym co gra! I zwinny flow, i ciekawa sonorystyka. Lazro wkręca się w najlepszy fragment płyty (improwizacja uber alles!) dopiero po kilku minutach. Chytrze przejmuje inicjatywę, dominuje i dręczy kolegów wyśmienitą palcówką po śliskich dyszach. Dzieje się! Lasserre niespodziewanie - na talerzach - zgłasza zdanie odrębne i nakazuje kolektywną i pełnowymiarową wymianę zdań, bez akcentów melodyjno-rytmicznych. Muzycy szukają nowych płaszczyzn porozumienia i są w tym wyjątkowo skuteczni. Zwalniają tempo, łapią oniryczny klimat i brną ku finałowi w skupieniu. Być może wybrzmiewają odrobinę za długo. Ósmy, czyli finał i kolejny gniot Ellingtona (Hop Head). Solo Lasserre’a wprost na jazzowe festiwale, ale wytrawne i kompetentne. Szczypta tematu spod tenorowego i wirująca trąbka, pachnąca lekko sfilcowanym swingiem. Koniec.
Z kajetu dość złośliwego recenzenta: płyta ma dwa oblicza. Blisko półgodzinna swobodna improwizacja w trzech odcinkach, mimo drobnych ambiwalencji, broni się bez zastrzeżeń. Dogrywka (? – płyta powstała w trakcie trzy dni) ze standardami ma walor pytania retorycznego.
Order our CDs directly using