home » cd catalogue » Grimal/Duboc/Ceccaldi - Bambú » Trybuna Muzyki Spontanicznej

Grimal/Duboc/Ceccaldi - Bambú

Trybuna Muzyki Spontanicznej

Co gramy: muzyka improwizowana (all music by the musicians); z pewnością jednak na etapie przedprodukcyjnym muzycy ustalili wiele istotnych szczegółów, co do tego, jak będzie przebiegał proces improwizacji. Ważnym elementem tego przedsięwzięcia artystycznego jest tekst poetycki Giuseppe Penone Respirer L’ombre, który został wykorzystany, co prawda bez zgody autora, ale za to niezwykle spontanicznie i z głęboką admiracją dla jego wartości.

Efekt finalny: siedem fragmentów z tytułami, łącznie trwających 58 minut, wydanych w czerwcu br. przez Ayler Records, pod tytułem Bambú. Podmiotem wykonawczym są muzycy, wymienieni z imienia i nazwiska w kolejności, jak dwa akapity wyżej.

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:
Toucher. Dotknąć. Szokująco intensywne, wyjące smyki na dwóch masywnych strunowcach, stanowią niezbędne tło dla zmysłowej melorecytacji tekstu poetyckiego w wykonaniu Alexandry. Tajemnicze intro wyposażone w gigantyczny ładunek emocji (ach, ten tembr języka francuskiego!).
Densite. Gęstość. Saksofon sopranowy startuje w bardzo wysokim rejestrze (może to nawet sopranino). Duboc i jego kontrabas dudnią z oddali i nie mają dobrych intencji. Tulą się do eksplodującego saksofonu, jak szarańcza u progu zbyt gorącego lata. Wiolonczela też iskrzy przeładowaniami elektromagnetycznymi. Hałasuje, grzmi, zrywa struny. Ognisty lot ku krzepiącemu zatraceniu. Gardłowe jęki Grimal łączą się w jeden akustyczny miot z kapitulującymi septymami jej dęciaka. Jednocześnie gra i krzyczy! Kontrabas w komentarzu brzmi, jak dziewiętnastowieczna maszyna tkacka, repetując kolosalnym soundem.

Image. Obraz. Gojenie ran po krwawej eskalacji. Otrzepywanie potu, kurzu i czegoś tam jeszcze. Strunowce jadą dołem, niczym dwa zapomniane instrumenty z epoki muzyki dawnej. Ich brzmienie smakuje ciszą, trochę w oczekiwaniu na gniew piekielny. Alexandra czeka. Potem szepcze. Oddycha bezgłośnie. Ślini się w myślach. Recytuje słowa głosem niewinnie skrzywdzonej. Odmienia image przez wszystkie nieistniejące przypadki języka francuskiego. Wiolonczela złowrogo jej wtóruje (zdaje się nawet przeklinać). Kontrabas burczy minimalistycznie (piękne!). Niespodziewany intruz akustyczny, to saksofon tenorowy, który delikatnie, nieingerująco sonoryzuje na boku. Imitacyjnie wkleja się w pasaże obu strunowców. Duboc zaczyna rozszarpywać struny, jego partnerzy postanawiają podkręcić potencjometry. Kameralistyka bezpowrotnie potępionych, która jest tak brutalnie piękna, iż tylko językiem francuskim możnaby to skutecznie zwerbalizować. Z kajetu rozdygotanego recenzenta: ponadgatunkowa perła – intensywna, szczera, bezkompromisowa…

Ombre. Cień. Zaczyna Duboc, molowym, indywidualnym pasażem. Grimal szeleści wargami. Ceccaldi dmie, drży i rezonuje. Śpiew, który jęczy, śpiew, który krwawi – bez otwierania ust. Egzotyczna miniatura.

Empreinte. Odcisk (palca). Najdłuższa historia tej opowieści ewokuje wiolonczelą, która płynie w wysokim rejestrze. Kontrabas traktowany jest smykiem. Kobieta śpiewa głosem dawnym, strojnym, nieco gotyckim. Chorał piekielny. Trzy ciała rzeczywiste muzyków łączą się w trójcę, ale wcale nie świętą. Wiolonczela dodatkowo kręci się wokół własnej osi. Duboc przechodzi na akordy, by po ułamku sekundy wrócić do smyczka. Gada znad gryfu tekst, który nie da się przetłumaczyć na jakikolwiek język świata. Instrument Ceccaldiego wyje, skrobie, eskaluje. Grimal powraca z kolejną wykręconą wokalizą. Ta narracja wręcz cierpi i to trochę na średniowieczny sposób. Ten religijny spektakl, pozbawiony ideologii, brzmi jak dawny rytuał ciszy i dźwięku. Z minuty na minutę intensywność dźwięku każdego instrumentu (i głosu!) rośnie. Alexandra przypomina młodszą siostrę Lisy Gerard. Szczypta szorstkiej sonorystyki na upalonych strunach zdaje się być niezbędnym dysonansem akustycznym. Powraca saksofon sopranowy, muzyka na moment łagodnieje, jak baranek (może to nawet jednorożec!). Na dokładkę głos ucieka bardzo wysoko i znów eksplozywnie zlewa się w narastającym brzmieniem saksofonu. Strunowce ruszają do galopu! Saksofon nie pozostaje w tyle. Eskalacja smakuje pełnowartościowym free jazzem. Kontrabas i wiolonczela, niczym rozpalone gitary. Finał jak rockowe unplugged!

Adherence a la terre. Przywiązanie do ziemi. Recytacja poetycka (jakże piękny jest język francuski!). Wiolonczela skowycze, kontrabas dramatycznie szeleści. Na moment saksofon tenorowy zostaje zupełnie sam i nie wie, co z sobą począć. W sukurs przychodzą mu agresywne i natarczywe strunowce.

Respirer. Oddychać. Perkusyjny wtręt wiolonczeli (biedne struny!). Wokół panuje jakaś nieokreślona meta otchłań bez cech charakterystycznych. Coś drży, szumi, słuchać tajemnicze kroki. Wokaliza z wysokiego pułapu, niepokojąca i na pewno nieboska. Uroda muzyki krzyczy, dudni, skowycze, tętni i lśni. Na finał bezwarunkowy strunowce plotą soczyste drony. Ostatnie dźwięki są złowrogie, kalekie, napastliwe i bezczelnie prawdziwe. Z kajetu recenzenta: brak wpisów (kajet wypadł mu z rąk).